czwartek, 13 czerwca 2013

Linux – Pięćdziesiąt Twarzy Pingwina

W 2010 roku kupiłem laptop. Piękny Sony Vaio (VPCEB1M1E – można w guuglu grafice wyszukać obrazka... chociaż może lepiej jak go tu wrzucę, o) z świeżym wtedy jeszcze Windowsem 7. Ja mając pewne doświadczenia już z okienkami, nie dałem im się gościć samotnie zbyt długo. Po miesiącu, lub dwóch zasiadł obok niego również świeżo wtedy wydany Ubuntu 10.04 (w planach był również wtedy nowy Debian 6 Squeeze, z którym miałem problemy i nie chciałem akurat z nimi walczyć). A bo Windows może paść, a nie mam jak odzyskać plików, a bo chcę się pobawić, a bo nowy Ubuntu fajnie wygląda. Powodów było sporo. Głównym powodem jest raczej fakt, że jestem sympatykiem linuksa, lubię pingwiny, lubię klimat linuksa, lubiłem majsterkować. No i ok – podzieliłem dysk, wszystko pięknie się zainstalowało. I tak wrota piekieł otworzyłem na nowo...


Linux jest systemem Uniksopodobnym stworzonym przez Linusa Torvaldsa na początku lat dziewięćdziesiątych. System operacyjny zdobył szybko popularność dzięki swojej otwartości, braku opłat i społeczności, która cały czas rosła. Jak każdy wie, Linux jest systemem „open source” - ma otwarty kod, do którego każdy może zajrzeć. Z czasem różne firmy rozpoczęły dystrybucję takiego linuksa – przykładowo Slackware Linux, Redhat Linux, Debian Linux, S.U.S.E Linux i wiele innych, których prawdopodobnie nie wymieniłem. Użytkownicy różnych systemów operacyjnych w latach 90 cały czas próbowali obalić monopol Microsoftu i jego wielkiego sukcesu komercyjnego – Windowsa 95 i 98. Użytkownicy naszego niezależnego systemu chcieli pokazać wyższość argumentując ją tak: „Linux jest stabilniejszy, nie zobaczysz Blue Screen of Death, jest szybki, nic nie kosztuje, jest wolny (od wolności, nie od prędkości – wtrącę do cytatu)”. W tamtych czasach wszystko było prawdą. Windows 95 lub 98 używany przez osobę, która nie miała zbyt wielkiego pojęcia o komputerach, wieszał się niesamowicie i wszystko przypominało starego, zaniedbanego malucha, który krztusił się przy jeździe pod górkę. A do tego był design systemu sterylny, brzydki i kanciasty. Jak wszystko związanego z komputerami w tamtych czasach. Linux bezproblemowo w oprawie graficznej bił na głowę oba dzieła Microsoftu (jeżeli pod uwagę weźmiemy odpowiednie środowisko graficzne).


Linux niestety był systemem... trudniejszym niż windows. Brak wsparcia ze strony producentów (chociaż przyznaję, nie jestem tego na 100% pewien) spowodowała pewne trudności. Jednakże i z nimi społeczność sobie poradziła. Sterowniki bezproblemowo były w systemie już od zainstalowania. Problemem w tamtych czasach była konieczność poznania swojego komputera na wylot. Musiałeś wiedzieć, jaki masz monitor, jego rozdzielczość, odświeżanie, dokładną nazwę karty graficznej, muzycznej i inne takie. Normalny człowiek, który na co dzień pracuje w Exelu nie przebrnąłby przez instalacje takiego Red Hat Linux 5.0 (Pamiętam, jak brat się męczył – wielka książka na 400 stron i wertujemy pierwsze rozdziały odpowiadając na różne pytania na temat naszego komputera z tremą niczym pytanie o 32 tysiące w milionerach a po instalacji wklepywanie dziwacznych, ale sensownych komend... Stare dobre czasy :D!). Linux wtedy dostał plakietkę „trudny system dla nerdów – siedź na windowsie”. Społeczność nadal rosła, ale przez różnych krzykaczy o „poziomie trudności” systemu popularność rosła jedynie wśród obeznanych z tematem. A to nie było dobre. Po pewnym czasie zaczęły się pojawiać dystrybucje linuksa, które stawiały na „prostą instalację i łatwą obsługę” - czyli „User Friendly”. Przykładową dystrybucją był np. Mandrake Linux. Sprzęt się sam wykrywał, komputerem się zarządzało z odpowiedniego do tego potężnego, ale łatwego programu i czarny ekran z białymi napisami odchodził w niepamięć. Jednak takie działanie nie spowodowało odklejenia plakietki „trudny system dla nerdów”. Spowodowało pofragmentowanie społeczności na „nowych, używających łatwych dystrybucji” i „starych wymiataczy robiących wszystko w terminalu”. Bardzo stereotypowe podejście. Obecnie powoli zanika ten schemat, jednakże w wielu kręgach trzyma się doskonale.


Jednakże nie jest to głównym problemem. Po 2000 roku wiele firm przeszło na komercyjny model dystrybucji jednocześnie wydając te same – darmowe dystrybucje. Dotychczas linux był znany z tego, że był stabilny, potężny, za pomocą paru komend można było zdziałać cuda. Na przełomie wieków również wiele firm małych, większych a nawet organizacji rządowych zaczęło używać linuksa ze względu na jego niezawodność, stabilność, prostotę w obsłudze sieci oraz bezpieczeństwo. Można sobie dopowiedzieć, że firmom takim jak Red Hat Linux kończyła się kasa, ale nie wnikajmy, czemu tak się stało. Po prostu zaakceptujmy, że w 2003 roku Red Hat Linux zmienił nazwę na Red Hat Enterprise Linux, jego licencja kosztowała, jednocześnie wydał darmową wersję systemu o nazwie „Fedora”. Novell z „S.U.S.E.” tak samo zrobił wydając „OpenSUSE” i więcej pojawiło się takich projektów. Dawało to zastrzyk pieniędzy. Aczkolwiek musiał być gdzieś haczyk, a był w darmowych dystrybucjach. Nie były one w żaden sposób ograniczone, ale były wyraźnie mniej stabilne niż ich komercyjni bracia. Było to spowodowane tym, że do takich dystrybucji lądowały same najświeższe pakiety, wszelkie nowości w działaniu – a użytkownicy byli testerami wiecznej wersji beta systemu. Sytuację miał odmienić wydany w 2004 roku Ubuntu. Ale nie zmienił.Pomógł jednak zdobyć popularność, przez co społeczność ogromnie się powiększyła, bo był celowany w ludzi, którzy znali się na temacie, ale również dla normalnych ludzi („Linux for human beings”). No ale „normalnych” ludzi odstraszyła niestabilność w niektórych przypadkach, problemy z obsługą modemu od neozdrady, brak gier i sam fakt, że „to nie windof omujborze gdzie menu start”.


I to jest główny problem obecnie linuksa. Obecnie popularne systemy są niemal jak wersje beta. Używając ich (przykładowo OpenSUSE) czuć tandetę, działa wszystko wolno i tak stabilnie, że aż domek z kart wydaje się być bardziej stabilny. Takie były moje odczucia po stosowaniu kolejnych wersji różnych dystrybucji na moim laptopie (chociaż na komputerze stacjonarnym starym w latach 2008-2009 było lepiej). Apogeum osiągnięto przy wersji 11.10 Ubuntu – po instalacji system po prostu nie uruchomił się. Hurra. Większość systemów Linux ma żywotność do miesiąca max, potem coś złego musi się stać, albo po prostu wyjdzie aktualizacja, która sprawi, że przestanie Ci działać pół systemu. Tydzień temu padł mi Windows. Zauważyłem, że któraś dystrybucja linuksowa wyczyściła mi partycję Recovery. Nie miałem płyty od Windowsa 7, by go od nowa zainstalować. Dlatego ponownie otworzyłem brama piekieł – przegrałem cały backup na dysk przenośny i walnąłem Ubuntu na cały dysk. Ponownie. Powiedziałem, że „postaram się rozwiązać problemy z nim, choćbym musiał siedzieć parę dni nad nim. Wierzgał, wierzgał i... umarł. Jak zwykle. Następnie zainstalowałem polecanego mi OpenSUSE. Na pierwszy rzut oka wyglądał „łał, ale ten system logiczny, ale poukładany, ojejciu, ojejciu” ale... to były tylko wrażenia z instalacji. Po starcie poczułem znajomy zapach tandety. Musiałem w internecie przez telefon wyszukać rozwiązania „czemu do jasnej cholery nie ma u mnie internetu na kablu ethernet i na wi-fi, skoro wszystkie linuksy bezproblemowo sobie z tym radzą?” Po godzinie walki na czarnym ekranie z białymi napisami... ruszył! Stwierdziłem zatem, że zainstaluję sterowniki graficzne, bo coś karta nie współgra. I tak właśnie system umarł. Trzy godziny po instalacji. Dziękuję.


Co się dzieje z Linuksem? Czemu tak się dzieje? Czy nikt z wyżej tego nie widzi? Canonical (firma, która stworzyła Ubuntu) cały czas wydaje cholernie zabugowane systemy, które ledwo działają nawet, jeżeli jest to oznaczone jako wersja „stabilna”. Do tego w internecie siedzi masę osób, które instaluje sobie takie Ubudubu i traktuje siebie jako elitę, hakerów. „Bo zainstalowałem Ubuntu, jestem wielkim hakerem i zhakowałem kompa!” (żart polega na tym, że podczas instalacji tego systemu klika się trzy razy „Dalej” i ewentualnie ustawia dyski, jeżeli trzeba. Na prawdę nie trzeba do tego umiejętności hakera). Nie mam siły się więcej trząść nad tym. Obecnie mam znów żywego Windowsa 7. Nie mam części sterowników od Sony Vaio, ale wszystko działa. Miałem ten post napisać wcześniej lecz zastanowiłem się nad tym wszystkim i stwierdziłem, że: „Hej... Przecież nie wszystkie dystrybucje takie są!”. Stwierdziłem, że ściągnę Debiana w wersji „netinstall”, bo mam przecież stałe łącze i na oszczędzaniu transfera mi nie zależy. Miałem go zainstalować na wirtualnej maszynie ale... Nie, zainstalowałem na prawdziwej. Podzieliłem dysk Windowsem i znów go zainstalowałem obok. Po instalacji przywitał mnie... czarny ekran i białe literki z napisem „Username: ”. Tak. Nie miałem NIC prócz paru narzędzi i klocków w internecie. Jako, że znam debiana – zacząłem go budować od podstaw. Ściągnąłem na początek fundamenty (ALSA – sterownik dźwięku, Xorg – sterownik ekranu, grafiki, Network Manager – narzędzie do zarządzania siecią przewodową i bezprzewodową), następnie dużą bryłę, która będzie moim domkiem (środowisko graficzne XFCE), następnie poukładałem klocki tak, by przypominały mi stół, okna, krzesła, drzwi (przeglądarka, komunikator, odtwarzacz muzyki itd.). Prawdopodobnie niebawem będę robił ogród z klocków (różne programy typu Libre Office itd.). Nikt mi nic nie narzucał. System się trzyma kupy jak nigdy. Samodzielnie ułożyłem wszystko tak, jak chcę aby było. I... poczułem, że jednak z Linuksem nie jest aż tak źle. Debian jest powszechnie znany z pewnego „zacofania” i starych wersji większości programów, ale... mi to nie przeszkadza. Wszystko się klei, wszystko działa tak, jak trzeba. Znów można działać cuda. Ale o tym innym razem. Kiedyś jeszcze wrócę do tego tematu. Obecnie go kończę. Długi jest to post. Pora na morał. Linux nigdy nie będzie Windowsem. Ani Mac OS X. Nie czyń z niego jednego ani drugiego. Daj mu być nerdowskim Linuksem. Jeżeli chcesz się zainteresować tematem, młody hakerze – "Prosty Linux" nie da Ci zadowalającego efektu. Weź debiana/slackware/archa i szpanuj przed kumplami jak łamiesz ich wi-fi pisząc w terminalu nieznane im treści a do tego przy okazji nauczysz się wielu innych rzeczy związanych z informatyką. Chcesz systemu, na którym pójdą simsy, gadu gadu 11, piracki photoshopeq i inne takie... Nie szukaj innego systemu. Zostań na Windowsie. Przemebluj pokój zamiast przemeblowywać komputera. Jeżeli jesteś osobą, która potrzebuje komputera, by działał, a Windows nie może Ci tego dać bo masz za stary komputer? Hm... Jeżeli masz głowę na karku, drukarkę gotową wydrukować tutoriale – Linux pomoże Ci ożywić niemal każdy przedpotopowy (i nie tylko, często nawet uszkodzone komputery nagle ożywają) komputer. Nie jest to wszystko trudne. Wystarczy nie iść na łatwiznę. Życzę miłego dnia. A pewnej Osobie życzę miłego wypoczynku :3.

Piosenka na dziś: Aphex Twin -Fingerbib

PS. Nienawidzę Blogspotowego edytora. Dodawanie obrazków jest TAK CHOLERNIE DO DUPY, że aż nie mam siły tego komentować...

 A tu parę screenów z instalacji Debiana Wheezy z NetInstall: